3 NAJLEPSZE DOŚWIADCZENIA – przedstawienie kecak w Ubud na Bali, jedzenie w knajpkach Masakan Padang, buddyjska świątynia Borobudur o świcie

3 WADY – ogromne korki i smog w dużych miastach… a poza tym same zalety 🙂

Do Indonezji pojechałem ze względu na muzykę. To trochę nietypowy powód, ale całkiem serio wszystko zaczęło się od dźwięków gamelanu. Gamelan to rodzaj indonezyjskiego zespołu muzyki tradycyjnej, na który składa się zestaw gongów, bębnów i instrumentów strunowych. Pierwszy raz miałem okazję usłyszeć gamelan na płycie, którą kupiłem sobie w ciemno jakoś w 2003 roku w jednym z londyńskich sklepów muzycznych. Brzmiało to absolutnie magicznie i jednym z moich marzeń było usłyszenie gamelanu na żywo.

Co to za kraj ta Indonezja? 17 tysięcy wysp, 300 grup etnicznych, 700 języków – trochę przypomina to Indie, trochę dawny ZSRR, trochę… Unię Europejską. Nie wszyscy obywatele Indonezji chcą być Indonezyjczykami – na przykład Papuasi z Nowej Gwinei chętnie utworzyliby swoje własne państwo. Większość jednak akceptuje zastaną sytuację, a także dominację Jawy jako wyspy, gdzie znajduje się stolica, gdzie obraduje rząd i skąd na cały archipelag promieniuje pewien wzorzec kulturowy.

W Indonezji spędziłem 3 tygodnie i miałem czas, żeby dosyć pobieżnie obejrzeć trzy wyspy – Jawę, Bali i Lombok. Tak naprawdę spokojnie można spędzić 3 tygodnie na każdej z nich. Nawet po to, żeby oglądać wulkany, takie jak ten poniżej (Bromo).

Na Jawie chciałem zwiedzić stolicę, Jakartę, która jest dynamicznym i nowoczesnym miastem. Tutaj miliony ludzi jednocześnie próbuje załatwić swoje interesy, pojazdy wszelkiej maści jadą naraz we wszystkie strony świata, uliczni handlarze zarabiają na miskę ryżu, zapachy egzotycznych przypraw mieszają się ze smrodem spalin i brudu. I tak jest właściwie 24 godziny na dobę. Dla mnie każde takie miasto to wyzwanie – chcę opanować lokalny system transportu, dowiedzieć się gdzie najlepiej i najtaniej zjeść, poznać trochę ludzi, pogadać o ich życiu. Taki trochę miejski surfing, tylko nie po falach oceanu a po wielkich miejskich arteriach.

Lidia z Jakarty, stare centrum miasta

Dzięki portalowi Couchsurfing poznałem kilkoro mieszkańców tego kraju. W Jakarcie miałem przyjemność spotkać na przykład Lidię. Lidia studiuje stosunki międzynarodowe i myśli o karierze dyplomatki. Na razie rusza na staż do sułtanatu Brunei, ale marzy jej się praca w Holandii. Nie jest to jednak łatwe, bo Holendrzy niechętnie przyznają Indonezyjczykom wizy, mimo tego, że była to kiedyś ich kolonia. Wypytuję Lidię o to dlaczego niektóre Indonezyjki noszą chusty na włosach a niektóre nie – tłumaczy mi, że w Indonezji każdy może ubierać się tak jak chce. Mimo tego, że zdecydowana większość obywateli (około 200 milionów) to muzułmanie, nie ma żadnego oficjalnego dress codu. 

W Jakarcie poznałem też Astrid. Astrid pracuje w tutejszej telewizji, gdzie produkuje lekki program o lajfstajlu. Zwiedzamy wspólnie centrum miasta, w tym legendarny Monument Nasjonal (w skrócie Monas), symbol niepodległości Indonezji. Zabiera mnie też na tour po lokalnym żarciu. Generalnie w Indonezji je się na ulicy – wzdłuż chodnika stoją panowie i panie, każde z nich ze swoim małym kramikiem, w którym pichcą lokalne przysmaki. Zjadamy absolutnie wyśmienite sate padang. Są to małe szaszłyki z wołowiny, z dodatkiem sosu składającego się z rozgotowanej mąki ryżowej oraz przypraw takich jak czosnek, imbir, kolendra, kmin rzymski, sól i kurkuma. Smakuje obłędnie. Astrid jest bardzo miła, ciekawa świata, chciałaby podróżować, ale znowu wszytko rozbija się o wizę – nie zdajemy sobie sprawy jak trudno ludziom z azjatyckich krajów dostać się np. do Europy.

Po kilku dniach w Jakarcie udałem do Yogyakarty, dawnej stolicy Jawy, miasta gdzie wciąż znajduje się pałac sułtana i gdzie odbywają się koncerty gamelanu na żywo. Podobno pobyt tu jest kluczem do zrozumienia jawajskiej kultury. Yogya (jak pieszczotliwie nazywają ją mieszkańcy) przywitała mnie intensywnie – „taksówka”, którą pojechałem do hotelu to nie był samochód a zwykły motocykl – tak zwany ojek – podstawowa forma transportu w mieście. Ruch wszystkostronny, prędkość niebagatelna, a ja z tyłu motocykla z plecakiem z trudem łapałem powietrze.

Na miejscu poznaję dziewczynę o imieniu Fadella oraz jej zabawnych znajomych. W Yogyakarcie muzułmanki są bardziej widoczne niż w Jakarcie – większość dziewczyn nosi hidżab. Fadella jest jedną z nich i ze swojego hidżabu jest dumna. Pomimo tego co myśli się w Europie, wiele kobiet zakrywa się tutaj całkowicie dobrowolnie – jest to dla nich podkreślenie własnej religijności. A Fadella podchodzi do swojej wiary bardzo poważnie. Idziemy do knajpki o kontrowersyjnej nazwie SS – jest to skrót od Special Sambal (sambal to pikantny sos na bazie chilli). W trakcie lunchu Fadella nagle przeprasza mnie i mówi, że musi pójść się pomodlić – idzie do specjalnego pomieszczenia o nazwie musholla, aby odprawić jedne z pięciu codziennych modłów. Robi to z taką samą naturalnością z jaką Polka poszłaby do toalety przypudrować nosek.

gamelan w Yogyakarcie

Centralnym miejscem Yogyakarty jest Kraton, czyli Pałac Sułtana. Jest to zespół budowli niesłychanie lekkich i eleganckich, przy okazji pokazujących wyjątkowy styl architektoniczny Jawy, czyli domy składające się z podłogi i sufitu, bez ścian. Sufit podtrzymują kolumny, dzięki czemu jest przewiewnie (ważne w tutejszym klimacie), a sułtan pewnie nie musiał obawiać się złodziei w obrębie swojej posesji. Jedną z głównych przyczyn, dla których tutaj przyszedłem, jest jednak gamelan – w pałacu odbywają się regularne koncerty, często w towarzystwie tancerek. Spełniam więc z nawiązką swoje plany na Indonezję – wszak dla gamelanu tu przyjechałem. Koncert jest bardzo spokojny, powolny, gongi leniwie snują swoje melodie, a do tego tancerki i tancerze poruszają się „z lekkością płynącej rzeki, niczym chmury sunące po niebie”. W jawajskim tańcu można dostrzec zarówno wzorce tańców indyjskich, takich jak bharatanatyam jak i figury chińskiego tai chi. Skąd wpływy indyjskie w Indonezji? Między V a XV wiekiem kultura i cywilizacja Indii królowały na wyspach. Dominującymi religiami były buddyzm i hinduizm, a rządzące Jawą dynastie mocno czerpały wzorce z subkontynentu. Niezwykłe jest to, że pomimo kilkuset lat niepodzielnych rządów islamu, w Indonezji wciąż widać mnóstwo indyjskich wpływów. Dość powiedzieć, że w Yogyakarcie regularnie można obejrzeć Ramayanę wystawianą w formie teatru tańca z akompaniamentem gamelanu. Zresztą miałem przyjemność to zobaczyć – znakomicie pokazuje fuzję dwóch kultur. Gamelan dzwoni, pani śpiewa po jawajsku, a na scenie Rama, Sita, Hanuman i inni po raz kolejny odgrywają jedną z najbardziej kultowych opowieści w historii ludzkości.

Borobudur

Jawa kryje w sobie wiele niespodzianek. Oprócz wszechobecnych meczetów zdarzają się też świątynie hinduistyczne, ale największym zaskoczeniem był dla mnie Borobudur, czyli największa buddyjska stupa na świecie. Jest oddalona godzinę jazdy samochodem od Yogyakarty i stoi tam prawdopodobnie od IX wieku. Borobudur dzieli się na trzy poziomy. Pierwszy, najniższy symbolizuje „świat żądz”, czyli rzeczywistość ludzi żyjących w fałszywym przekonaniu, że poprzez realizowanie różnego rodzaju zachcianek można osiągnąć szczęście. Poziom drugi „świat form”- to rzeczywistość praktykujących buddyzm, którzy widząc formy i przedmioty nie są do nich przywiązani. Najwyższy, trzeci poziom to „świat bez form”, najdoskonalsza forma realizacji – zarezerwowana dla istot oświeconych. Co ciekawe – miejsce to przez kilkaset lat stało właściwie zapomniane, porośnięte dżunglą i pokryte popiołem z wybuchającego nierzadko w okolicy wulkanu Merapi. Kto je odkrył? Oczywiście Anglicy, podobnie jak wiele zabytków starożytnych Indii, które w XIX wieku dawno popadły w zapomnienie.

Kolejnym obowiązkowym punktem do zobaczenia na Jawie jest wulkan Bromo. To bezsprzecznie jedna z największych atrakcji Indonezji. Być na Jawie i nie widzieć Bromo? To tak jakby być we Francji i nie zobaczyć wieży Eiffla. Oczywiście zrodziło to wielki boom turystyczny i już od Yogyakarty wszyscy próbują sprzedawać wycieczkę na wulkan. Podróż zajmuje 11 godzin. Drogi na Jawie nie są w najlepszym stanie, a ogólne przeludnienie oraz fakt, że prawie każdy ma motocykl albo samochód powodują ogromny traffic jam – właściwie cały czas jedzie się w gigantycznym korku. Kierowca mojego busa wyprzedza jak szalony, próbując ominąć sznur samochodów, stosując klasyczny jawajski zestaw – wymuszanie pierwszeństwa, wyprzedzanie poboczem, jazda pod prąd dopóki na horyzoncie nie pojawia się większe auto itd. Do tego cały czas rozmawia przez telefon komórkowy. Końcowy odcinek jest już mocno pod górę i wraz z każdym kilometrem robi się coraz zimniej. Kiedy docieramy do celu jest już na tyle chłodno, że muszę założyć sweter, bluzę, lekką kurtkę, czapkę i szalik – niezły kontrast po kilku dniach w temperaturach przekraczających 30 stopni.

Na miejscu spotykam grupę sympatycznych Hiszpanów i Francuzów, dobrze nam się rozmawia, więc postanawiamy zdobyć wulkan razem. Wyruszamy o 3 nad ranem. Podejmujemy decyzję, że nie będziemy szli tam gdzie jadą wszyscy, tylko znajdziemy sobie ustronny punkt widokowy po drodze. Po dwóch godzinach marszu docieramy do idealnego miejsca – jesteśmy na leśnej ścieżce i mamy doskonały widok na olbrzymi krater, w którym znajduje się Bromo. Stary krater jest naprawdę ogromny, no i niesamowicie jest zobaczyć aktywne wulkany, który „wyrosły” na podkładzie starego, wygasłego. Kiedy nastaje świt, widok zapiera dech w piersiach.

poranek z widokiem

Po zobaczeniu Bromo, postanawiam ruszać dalej na wyspę Bali. Jawa i Bali są oddzielone wąską cieśniną, którą codziennie przekraczają setki łodzi, łódek i łódeczek. Były co prawda plany, żeby wybudować most, ale władze Bali kategorycznie odmówiły. Dlaczego? Bo niewiele jest miejsc na świecie tak odmiennych jak Jawa i Bali. Na Jawie panuje islam, co prawda mocno wyluzowany, ale jednak wciąż narzucający pewne restrykcje (obyczajowe, kulinarne, odzieżowe). Na Bali natomiast radośnie kwitnie hinduizm! Jest to pamiątka z czasów kiedy cała Indonezja była hindu – po nadejściu islamu wszystko co hinduskie czmychnęło na Bali i tutaj pozostało. Balijczycy są niesłychanie religijni, każdy dom ma swoją mniejszą bądź większą świątynkę, cały czas odprawiane są ceremonie, dobre i złe duchy wyspy muszą codziennie dostać swoje ofiary – cała te religijna obyczajowość jest niezwykle żywa, a przy tym szalenie kolorowa. Bali to taka wyspa ze świata magii, troszeczkę pomiędzy realnością a snem.

Bali

Mieszkańcy rajskiej wyspy doskonale zdają sobie sprawę z jej komercyjnego potencjału i… nie wahają się go użyć. Doskonale widać to w miejscowości Ubud. 70% ludzi na ulicy to biali. Co krok sklep z markowymi ciuchami, knajpki serwujące mrożone jogurty albo włoskie espresso, restauracje z bogatym menu, gdzie można znaleźć zarówno kuchnię indonezyjską (oczywiście z odpowiednio zawyżonymi cenami) jak i pizzę czy hamburgery. Na każdym rogu spa i salony masażu, a także biura turystyczne, w każdej chwili gotowe sprzedać ci wycieczkę do dowolnego punktu na wyspie. Piękne dziewczyny w letnich sukienkach spacerują w towarzystwie przystojnych, opalonych mężczyzn. Japońscy turyści suną odrobinę zagubieni od sklepu do sklepu, miejscowe chłopaki prężą muskuły i pokazują tatuaże, chichocząc na widok białych turystek w bikini.

Bali

W Ubud spędzam większość czasu z Laure, Francuzką poznaną w Yogyakarcie, z którą kilka dni wcześniej weszliśmy na wulkan Bromo. Postanawiamy wyskoczyć na wycieczkę w głąb wyspy, a konkretnie nad jezioro Bratan, gdzie znajduje się jedna z najbardziej malowniczych świątyń na Bali – Pura Ulun Danu Bratan. Bali „wiejskie” jest po prostu przepiękne. Słynne tarasy ryżowe, bijące po oczach wszystkimi odcieniami zieleni, jedyna w swoim rodzaju architektura, mnogość świątyń, niezwykle mili ludzie obdarowujący nas wciąż uśmiechami – to naprawdę robi wrażenie. Gdy jednak po dwóch godzinach jazdy docieramy nad jezioro, czeka nas zaskoczenie. Aby dotrzeć bezpośrednio nad wodę, trzeba kupić… bilet. I takie też jest właśnie Bali. Oczywiście warto ten bilet kupić – położona nad jeziorem świątynia jest niezwykle fotogeniczna a i sam teren bardzo malowniczy. No ale niesmak trochę pozostaje.

Na Bali zobaczyłem też przedstawienie kecak, czyli tzw. małpiego tańca. Trudno nawet powiedzieć do końca co to jest, mamy tu do czynienia z mieszanką tańca, spektaklu teatralnego, specyficznego skandowania. Zdecydowanie warto to przeżyć. Najmniej ciekawa na Bali jest miejscowość Kuta, czyli najpopularniejsza destynacja dla imprezowiczów. Ciągnące się po horyzont sklepy i kluby disco to nie jest to co lubię najbardziej.

Podróż zakończyłem na Lombok, wyspie zamieszkałej w większości przez muzułmanów z grupy etnicznej Sasaków. Kilka dni spędziłem w małej wiosce, gdzie pomagałem lokalnemu nauczycielowi o imieniu Gede. Muszę przyznać, że wpadł na znakomity pomysł – ponieważ uczy angielskiego w niewielkiej wsi o uroczej nazwie Pemepek, jego goście pomagają dzieciakom w zajęciach. Mieszkam w tradycyjnym domu plemienia Sasaków, razem z Gede, jego matką, żoną i córeczką. Dom jest bardzo prosty, kibelek na zewnątrz, prysznic to po prostu ogrodzony murkiem, wolno stojący pojemnik na powietrzu, z którego można polewać się zimną wodą. Pierwszej nocy mam okazję razem z większością facetów ze wsi wziąć udział w uroczystym posiłku poprzedzonym kilkunastominutowymi śpiewami ku czci Allaha – przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Zwłaszcza kiedy wysiada prąd i jemy przy blasku świeczek, rozmawiając – uwaga – o grze Roberta Lewandowskiego. Bo warto wiedzieć, że w Azji kojarzą tylko dwóch Polaków – Lecha Wałęsę i Roberta Lewandowskiego.

Indonezja to jeden z moich ulubionych krajów w Azji i na pewno będę chciał tam jeszcze wrócić. Jest to w tym momencie de facto najludniejsze muzułmańskie państwo na świecie – realizujące przy tym islam w raczej „świecki”, zdroworozsądkowy sposób, podobnie jak Turcja. Chciałem zobaczyć jak to działa i jak wygląda islam przepuszczony przez kulturę i wrażliwość mieszkańców tak odległej od arabskiego matecznika cywilizacji. Tym bardziej, że wcześniej na tych terenach królował buddyzm i hinduizm, a jeszcze wcześniej klasyczny animizm. Mądrzy ludzie mówią, że indonezyjski islam jest jak cebula – zdejmujesz wierzchnią warstwę, a tam pod spodem już czekają tradycyjne wierzenia w duchy przodków, w różnorakich bogów oraz w magiczne siły natury.

autor na wyspie Lombok, 2015