3 NAJLEPSZE DOŚWIADCZENIA – spacer wzdłuż Gangesu w Waranasi, curry z krewetkami zjedzone wieczorem na plaży gdzieś w Goa, spotkanie z Tybetańczykami w McLeod Ganj/Dharamsali
3 WADY – smog i brud w dużych miastach na północy (Delhi!), zatrucia i problemy żołądkowe, namolność niektórych sprzedawców
Indie są krajem, który zawsze budził skrajne emocje. Już Aleksander Macedoński w IV wieku przed naszą erą próbował odkryć ich tajemnicę i zdobyć niezmierzone bogactwa. Przez setki lat funkcjonowały jako osobna cywilizacja, tworząc niepowtarzalną kulturę i inspirując resztę świata swoją filozofią i duchowością. To właśnie na terenach Indii narodziły się hinduizm, buddyzm, sikhizm czy dżinizm. To w Indiach wymyślono jogę i medytację. Kiedy w XII wieku północne Indie podbili muzułmanie, z czasem powstała wyjątkowa mieszanka indo-islamska, której efektem jest jedyna w swoim rodzaju architektura. Od XVIII wieku zdominowane przez Wielką Brytanię, w końcu wyzwoliły się także i spod jej wpływów, odzyskując niepodległość w 1947 roku i dalej funkcjonując jako zjawisko zupełnie unikalne.
Obywatele Indii stanowią interesującą mozaikę etniczną. Mieszkańcy północnej części subkontynentu nie są w stanie porozumieć się z mieszkańcami południa, bo ich języki należą do różnych rodzin. Wystarczy wspomnieć, że w Indiach występuje oficjalnie aż 23 języki. Nieoficjalnie jest ich o wiele więcej. Nie ma nawet do końca jasności jak nazywać obywateli tego kraju i często błędnie nazywa się ich Hindusami. Bardziej precyzyjnym określeniem będzie słowo Indus, które oznacza po prostu mieszkańca Indii. Hindus niesie ze sobą konotacje religijne i oznacza człowieka, który wyznaję religię hinduistyczną. Stanowią oni oczywiście większość, ale zdecydowanie nie są w Indiach jedyni. Największą mniejszość stanowią w kraju muzułmanie. Warto jednak zauważyć, że ta „mniejszość” to ponad 100 milionów ludzi. Muzułmanie rządzili Indiami przez kilka setek lat, stąd w wielu miastach widać okazałe meczety, a najbardziej znany zabytek, Taj Mahal, to grobowiec żony muzułmańskiego władcy.
Jeśli nie policzymy Turcji, gdzie spędziłem tydzień latem 2009 roku, to Indie były moim pierwszym kontaktem z Azją. Trzeba przyznać, że był to prawdziwy cios między oczy. Indie słyną jako kraj, który albo się kocha albo nienawidzi. Zazwyczaj uczucie to zmienia się z godziny na godzinę i w ciągu jednego dnia można przejść od głębokiej miłości do zimnej nienawiści. Znam ludzi, którzy po kilku dniach na subkontynencie kupowali sobie bilet powrotny do bezpiecznej i czystej Europy. Znam też takich, którzy po odkryciu Indii nie jeżdżą już nigdzie indziej. Ja odwiedziłem ten kraj 6 razy, więc chyba musiał mi się spodobać.
Skąd w ogóle pomysł na wyjazd? Przez wiele lat myślałem, że do Azji jeżdżą tylko prawdziwi twardziele. Zawsze lubiłem podróżować, ale wystarczały mi wędrówki po Portugalii czy też po krajach położonych na północnym brzegu Morza Śródziemnego. Przełomem było spotkanie na mojej drodze fotografa Bartka Pogody i śledzenie jego bloga. Bartek włóczył się po azjatyckich krajach, robił wszystkiemu bardzo kolorowe zdjęcia, opisywał swoje podróże i sprawiało to wrażenie całkiem ekscytującej przygody. Potem przeczytałem „Masalę” Maxa Cegielskiego, powieść opisującą wędrówkę młodego Warszawiaka po subkontynencie indyjskim. Ta historia też zachęcała do wyjazdu. Zacząłem czytać o Indiach coraz więcej i więcej. Pewnego jesiennego dnia 2010 roku postanowiłem, że raz kozie śmierć, i kupiłem bilety lotnicze do Indii i z powrotem.
Razem z moją ówczesną dziewczyną wylądowaliśmy w Delhi dokładnie 13 grudnia. Można powiedzieć, że to miasto to swoiste Indie w pigułce, ze wszystkim co w tym kraju piękne i straszne. Przede wszystkim jest to miasto borykające się z wieloma problemami, takimi jak przeludnienie, bieda i potworny smog. Wiele osób, które zraziło się do Indii powtarza jedno spostrzeżenie – jest tam bardzo brudno. Niestety, to prawda. Jeśli chce się spędzić trochę czasu w tym kraju, trzeba po prostu to przyjąć i zaakceptować. Indusi mają trochę inne standardy, jeśli chodzi o poziom czystości w przestrzeni publicznej. Nie dotyczy to ciała – o to mieszkańcy Indii bardzo dbają i można mieć pewność, że mijany przechodzień na ulicy albo współtowarzysz podróży metrem będzie czysty i pachnący. Natomiast przestrzeń wspólna jest przestrzenią niczyją, normą są walające się wszędzie puste plastikowe opakowania, resztki jedzenia czy kurz. Ten brud powoduje, że ludzie, którzy odwiedzają Indie po raz pierwszy mają często problemy gastryczne. Lekka biegunka przychodzi prawie zawsze, zazwyczaj jednak odchodzi po maksymalnie 2-3 dniach. Ważne – pod żadnym pozorem nie wolno w Indiach pić wody z kranu!
Podczas pierwszego wyjazdu Indie dały nam wszystko co w nich najlepsze i najgorsze. Piękne, egzotyczne widoki, magiczne kolory, smaki i zapachy, świeże powietrze Himalajów w Riśikeś, Taj Mahal w Agrze, świątynie i hinduską duchowość w Waranasi, jazdę na wielbłądach w Radżastanie, buddyjskie medytacje w Bodh Gaji. Dały nam też kilka solidnych zatruć pokarmowych, niszczący płuca smog w Delhi, chaos w środkach transportu publicznego, natrętnych sprzedawców próbujących na każdym kroku wcisnąć szale z „prawdziwej paśminy”… Wszystko to, co spotyka ludzi lądujących na subkontynencie po raz pierwszy. W trakcie tych trzech tygodni zdążyłem Indie kilkukrotnie pokochać i znienawidzić, kiedy jednak lądowałem na lotnisku w Warszawie, wiedziałem, że będę chciał wrócić.
Po raz drugi na indyjskiej ziemi wylądowałem w czerwcu 2012 roku, akurat w trakcie odbywających się w Polsce i na Ukrainie mistrzostw Europy w piłce nożnej. Początek lata to dosyć specyficzna pora roku w Indiach, jest wtedy potwornie gorąco i zaczyna się już monsun. Jednocześnie to idealny moment by pojechać na północ kraju, gdzie jest znacznie chłodniej i prawie wcale nie pada. Tym razem udało nam się zobaczyć McLeod Ganj, położone w górach miasteczko, w którym mieszka Dalaj Lama i spora kolonia Tybetańczyków. Znajduje się tam również Tushita, ośrodek buddyzmu tybetańskiego, gdzie odbyłem swój pierwszy, dziesięciodniowy kurs medytacyjny. Odwiedziliśmy też region Ladakh, najwyżej położoną część Indii, z miasteczkami znajdującymi się 4000 metrów nad poziomem morza. Do Ladakhu przyjechaliśmy autobusem ze Śrinagar w Kaszmirze. Była to urocza, 24-godzinna przejażdżka rozklekotanym busem, który wyprzedzał na trzeciego wąziutką drogą nad przepaściami. Doskonała okazja do medytacji nad kruchością egzystencji.
Po raz trzeci do Indii przyleciałem już sam. Tym razem na dłużej, planowałem spędzić tam całe dwa miesiące. Był luty 2014 roku i podróż zacząłem od tygodnia spędzonego w Delhi. Wiem, że to miasto ma niewielu fanów, ale przy odrobinie dobrej woli jest w nim wiele niezwykłych atrakcji. Mogłem zagłębić się w unikalnym klimacie indyjskiej stolicy, zobaczyć kilka mniej popularnych historycznych obiektów oraz zwyczajnie posmakować trochę codziennego życia Indusów. Przez ten tydzień mieszkałem u Pawła Skawińskiego, człowieka, który zamieszkał w Delhi na stałe a przy okazji napisał całkiem niezłą książkę o Indiach („Gdy nie nadejdzie jutro”). Później pojechałem na festiwal tradycyjnego indyjskiego tańca Bharatanatyam w Khadźuraho, odwiedziłem ponownie magiczne Waranasi oraz odbyłem ponad 30-godzinną podróż pociągiem sleeperem z Waranasi do Bombaju. W Bombaju spędziłem kilka dni, oglądając spektakularne pamiątki bo brytyjskim panowaniu w Indiach oraz snując się z przewodnikiem po największym slumsie Azji, Dharavi.
Po Bombaju przyszedł czas na Goa, po którym wiele sobie obiecywałem. Bardzo chciałem zobaczyć ten niewielki stan, który przez ponad 400 lat był kolonią Portugalii, a w latach siedemdziesiątych XX wieku stał się mekką hippisów z całego świata. Muszę przyznać, że nie zawiodłem się, w Goa było przepięknie, a plaże okolone szpalerem palm wyglądały jak z pocztówek. Warto zwrócić uwagę, że Goa to jedyny w Indiach stan, w którym mieszka duży procent chrześcijan i prawie w każdym miasteczku znajduje się okazały kościół. To oczywiście wynika z faktu, że przez tyle lat zarządzali tymi terenami Portugalczycy, jest to jednak miła odmiana, tym bardziej, że te kościółki są zazwyczaj bardzo ładne.
Kolejny nocny pociąg zawiózł mnie do Kerali, czyli jeszcze bardziej na południe. Tam spędziłem całe dwa tygodnie, odwiedziłem aśramę „przytulającej bogini” Ammy, kilka dni obserwowałem Theyyam, pradawne rytuały tańca, a także pływałem łódką po słynnych rozlewiskach. Wziąłem też udział w 10-dniowej Vipassanie, czyli odosobnieniu medytacyjnym w duchu najstarszych nauk Buddy. Złamałem sobie też palec u stopy, co spowodowało pierwszą w życiu wizytę w indyjskim szpitalu.
Wyprawa skończyła się w Ćenaju w stanie Tamil Nadu. To była bardzo pouczająca podróż, po tych dwóch miesiącach zrozumiałem jak złożonym organizmem są Indie i jak wiele twarzy ma ten kraj. W swoich notatkach zapisałem wtedy: „Nie lubię wyjeżdżać z Indii. Już po raz trzeci mi się to przytrafia i za każdym razem czuję głęboki żal. Nie będzie już riksz trąbiących na ulicach? Nie będzie wszechogarniającego tłumu wąsatych facetów i kobiet w sari? Nie będzie knajpek, w których za 10 złotych można objeść się najlepszego jedzenia pod słońcem? Nie będzie cudownych, nocnych podróży pociągiem? Nie będzie kolorowych świątyń co 100 metrów? Indie są trochę światem z komiksu. Kto czytał kiedyś namiętnie komiksy, ten zrozumie. Wszystko jest dużo bardziej jaskrawe niż w europejskiej rzeczywistości. Sytuacje zmieniają się w najmniej spodziewanych momentach. Zapachy są bardziej wyraziste, kolory bardziej kolorowe, zmysły się wyostrzają i wyczulają na zupełnie nowe zestawy wrażeń. Tutaj po prostu wszystko jest BARDZIEJ„.
Kolejny wyjazd, zimą 2014/2015 był już stricte… turystyczny. Postanowiłem zabrać do Indii moich rodziców i młodszego brata. Spędziliśmy około 18 dni, głównie na południu, w Goa i Kerali. Było sporo plażowania, dobrego jedzenia i odpoczynku, nie zobaczyłem jednak wtedy zbyt wiele nowego. Był to jednak dowód, że można spędzić w Indiach po prostu miłe wakacje.
Zimą 2017 przyszedł czas na wyjazd numer pięć. Pojechałem z dziewczyną, która nie była wcześniej w Indiach, chciałem więc pokazać jej kilka swoich ulubionych miejsc. Ten wyjazd był trochę pechowy, bo trafiliśmy na wyjątkowo złą pogodę. Połączenie gęstej mgły i smogu powodowało, że w Delhi ciężko było oddychać, a pociągi, którymi podróżowaliśmy miały czasem kilkunastogodzinne opóźnienia. Indie pokazały swoją gorszą stronę, a kolejne zatrucia pokarmowe z pewnością nie pomagały. Udało mi się jednakowoż zobaczyć po raz pierwszy Kalkutę, spędziliśmy też kilka miłych dni w Palolem, przy najładniejszej plaży w całym Goa.
Kolejny raz pojechałem jesienią 2018, znowu sam. Tym razem chciałem trochę bardziej zgłębić Goa, poznać więcej ludzi z tego stanu, wejść mocniej w lokalne artystyczne środowisko. Spędziłem kilka tygodni w Arambol, wioseczce położonej nad samym morzem, gdzie przez dziesięciolecia zbierało się najwięcej „świrów” z całego świata. To takie trochę miejsce „poza czasem”. Klimat jest jedyny w swoim rodzaju. W swoich notatkach opisałem to tak: „Arambol wygląda jak dawna Jadłodajnia Filozoficzna rozdmuchana do rozmiarów niewielkiej wioski. Idziesz ulicą i co drugi koleś ma dredy, a prawie każda laska tatuaże. Z klubów i knajp dobiegają dźwięki reggae albo starych płyt Pink Floyd i Led Zeppelin. Nad wszystkim unosi się zapach piwa i marihuany. Lokalnym mieszkańcom to nie przeszkadza, barwny tłumek z całego świata przyjeżdża tu wszak od lat sześćdziesiątych. Przywykli, że w ich restauracyjkach przesiadują szczupli Anglicy o rozkojarzonych oczach i półnagie dziewczyny z Izraela. Robią zresztą na tym niezły biznes. Wszystko to w dodatku znajduje się pośród palm i przy pięknej, długiej po horyzont plaży. Bardzo dużo ludzi przyjeżdża tu na dłużej. Wyjeżdżają ze swoich Włoch czy Francji wraz z pierwszymi październikowymi chłodami i siedzą czasem aż sześć miesięcy, do momentu kiedy nie zacznie się kwietniowy skwar a potem monsunowe deszcze. I tak co roku. Życie w Indiach jest śmiesznie tanie i przy rozsądnym dysponowaniu funduszami można tu przeżyć nawet za kilka dolarów dziennie. Czasami widuję tu właśnie takich panów, na oko koło pięćdziesiątki, którzy rano przychodzą na omleta i kawę. Zapalają papierosa i patrzą się melancholijnie w przestrzeń. Myślę sobie wtedy – który sezon już tu są? Ile zim przeczekali wśród palm i złotych piasków Arambolu? Czy jeszcze ich to w ogóle bawi? A może nie mają już innego wyboru?„
Oprócz Arambol pojeździłem też trochę po samym Goa, badając ślady z czasów, kiedy była tu portugalska kolonia. Na kilka dni wyskoczyłem do położonego nieopodal Hampi, obejrzeć ruiny starożytnej indyjskiej cywilizacji. Pojechałem też do Hyderabadu, miasta, które słynęło jako jedno z najbogatszych na całym subkontynencie. Nie zostało tam jednak zbyt wiele śladów dawnej chwały. Teraz Hyderabad słynie bardziej z tego, że przepływająca przez niego rzeka jest tak bardzo zanieczyszczona chemikaliami, że czasami… płonie. Podróż zakończyłem na początku lutego 2019 w Bombaju, skąd poleciałem z powrotem do Europy.
Na koniec chciałbym napisać kilka słów o największej chyba atrakcji Indii, czyli o jedzeniu. Restauracje i knajpki są wszechobecne, można się najeść dobrze i w bardzo konkurencyjnych cenach. Dodatkową zaletą jest to, że menu są zazwyczaj bardzo długie i w języku angielskim – można więc z pewnością znaleźć coś dla siebie. Hindusi słyną z diety bezmięsnej – wielu mieszkańców Indii jada wyłącznie potrawy jarskie. Przeróżne kombinacje warzyw, soczewicy, ciecierzycy, do tego ryż i różnego rodzaju chlebki – Indie to prawdziwy raj dla wegetarian. Nie znaczy to, że mięsa nie ma, dania z kurczaka są równie wszechobecne. Nie znajdziemy natomiast wołowiny. Wynika to z tego, że krowy są święte i nie do pomyślenia jest spożywać ich mięso. Najlepsze restauracje z mięsem znajdziemy w lokalach prowadzonych przez muzułmanów – u nich menu mięsne jest często dużo bardziej rozbudowane niż w knajpach dla hindusów.
Co czyni indyjskie jedzenie wyjątkowym? Oczywiście są to przyprawy. Każde danie to prawdziwa feeria przypraw, zmieszanych w wyjątkowych proporcjach. No i nie zapominajmy, że wiele „egzotycznych” dodatków używanych w kuchni pochodzi właśnie z Indii – lokalni kucharze mają je więc „z pierwszej ręki”. Cynamon prosto z drzewa, pieprz prosto z krzaka – to po prostu czuć. Warto też wspomnieć o kosztach – jeśli nie pójdziemy do typowo turystycznych lokali, można zjeść dobry obiad z deserem za 10-15 zł. Co ciekawe, Indusi często nie używają sztućców – jedzą rękoma (które przed posiłkiem oczywiście dokładnie myją). Ich zdaniem spożywanie pożywienia rękami dodaje mu walorów, bo oprócz zmysłu smaku i zapachu, włączamy jeszcze zmysł dotyku.