3 NAJLEPSZE DOŚWIADCZENIA – niezwykle życzliwi ludzie, spacery po mieście Yazd położonym na środku pustyni, górskie miasteczko Masuleh
3 WADY – surowy i opresyjny rząd, bezwzględna konieczność noszenia hidżabu przez kobiety (nawet turystki), biurokracja przy załatwianiu wiz
Iran nie ma dobrej prasy w Polsce. Większości kojarzy się z Arabami, terrorystami i licznymi niebezpieczeństwami. Tymczasem właściwie żadna z tych opinii nie jest prawdziwa. Zacznijmy od tego, że Iran nie jest krajem arabskim. Od zamierzchłych czasów mieszkają tam Persowie (stąd dawniej Iran nazywano Persją), którzy są ludem indoeuropejskim i językowo mają więcej wspólnego z Polakami niż z Arabami. Owszem, większość mieszkańców to muzułmanie, ale nawet pod tym względem Persowie różnią się od Arabów, bo wyznają islam w wersji szyickiej a nie sunnickiej. Jeśli chodzi o terroryzm, ani Al Kaida ani ISIS nie miały z Iranem zbyt wiele wspólnego. Jest to kraj ludzi dumnych ze swojej historii i kultury, miłośników poezji i dobrego jedzenia, gotowych by przyjąć każdego gościa z honorami godnymi króla.
Oczywiście Iran ma też swoje mroczne strony. Od 1979 roku jest państwem teokratycznym, rządzonym przez ajatollahów, dla których specyficznie rozumiane zasady Koranu są najwyższą wyrocznią. Nie ma miejsca na opozycję, a kto się władzy przeciwstawia zazwyczaj ląduje na bardzo długo w więzieniu. Czasem na zawsze. Nie zmienia to faktu, że sami mieszkańcy Iranu są niezwykle życzliwi i otwarci. Pomimo tego, że oficjalna narracja irańskich władz jest bardzo antyamerykańska, w domach Irańczyków często ogląda się amerykańskie filmy, słucha amerykańskiej muzyki i prowadzi mocno „wyluzowany” tryb życia.
Do Iranu po raz pierwszy przyjechałem w kwietniu 2014 roku. Doszły mnie słuchy, że bardzo popularny jest tu portal Couchsurfing, czyli platforma dzięki której można znaleźć użytkowników oferujących nocleg we własnym domu. Portal ten działa na całym świecie, korzystanie z niego w kraju takim jak Iran dawało jednak szansę poznania bliżej tutejszych ludzi. Był to strzał w dziesiątkę. Dzięki Couchsurfingowi miałem okazję zobaczyć codzienne życie Irańczyków, porozmawiać z nimi, poznać ich krewnych i przyjaciół, nawet pójść na kilka rodzinnych imprez.
Podróż zacząłem w Teheranie i pamiętam, że samo miasto nie zrobiło na mnie zbyt korzystnego wrażenia. Jest ogromne, potwornie zakorkowane i przy pierwszym kontakcie może trochę przytłaczać. Warto jednak spędzić w nim kilka dni, nawet po to, żeby zobaczyć bardziej nowoczesny, zwesternizowany Iran. Nigdzie na świecie nie widziałem dziewczyn, które miałyby na twarzy bardziej wyrazisty i wyzywający makijaż (oczywiście zachowując przepisową chustę na włosach). Na pewno warto też zobaczyć budynek dawnej ambasady amerykańskiej, z charakterystyczną „czaszką”. Po Teheranie najlepiej poruszać się metrem, które zawiezie nas w każdy zakątek miasta a bilety są naprawdę niedrogie. Zdecydowanie nie polecam jazdy samochodem. Zasady drogowe są podobne do indyjskich – czyli dokładnie dwie. Zasada numer jeden – non stop oczy dookoła głowy, bo nikt nie przestrzega żadnych przepisów (mam wrażenie, że zwłaszcza wymuszanie pierwszeństwa jest ulubionym hobby Irańczyków). Zasada numer dwa – mniejsze samochody ustępują większym (to wynika z prostej logiki – gdyby doszło do wypadku większy samochód ma większe szanse). Tym co odróżnia indyjskich i irańskich kierowców jest prędkość. W Indiach większość dróg jest w tak fatalnym stanie, że nikt nie jeździ szybko, chociażby ze względu na dobro pojazdu. W Iranie drogom nie można nic zarzucić, co powoduje, że kierowcy popuszczają wodze fantazji. I niech dzięki będą Allahowi, że nie wolno tu pić alkoholu – w przeciwnym wypadku połowa męskiej populacji zginęłaby na drogach.
Po dwóch dniach w Teheranie ruszam w dalszą podróż – autobusem do Isfahanu. Iran to bardzo duży kraj, na mapie Teheran i Isfahan wydają się być blisko siebie, w rzeczywistości to 7 godzin jazdy autostradą. Moim sąsiadem w autobusie jest młody Afgańczyk. Jest tu ich sporo, wielu uciekło z Afganistanu w trakcie niekończących się wojen, które naznaczyły historię tego kraju w ostatnich latach. Najpierw była długa wojna z Rosją, w trakcie której Afganistan wspierały Stany Zjednoczone. Potem nastąpiła inwazja Amerykanów, którzy wymyślili sobie, że bombardując afgańskie wioski, będą walczyć z terroryzmem. Mój kolega o imieniu Mohammed (no cóż, to bardzo popularne imię w tych stronach) uczy się w autobusie fizyki, a w przyszłości chciałby zostać inżynierem. Częstuje mnie ciastkami, wypytuje o życie w Europie, pomaga kupić coś do jedzenia, kiedy zatrzymujemy się w przydrożnej knajpce. Skarży się na niesprawiedliwy świat, w którym wszyscy uwzięli się na jego kraj i nie pozwalają żyć ludziom w pokoju.
W Isfahanie mieszkam u chłopaka o imieniu Behnam, który jest skrzypkiem i perkusistą. Tak naprawdę to zatrzymuję się u jego rodziców, bo w Iranie wciąż silnie funkcjonuje tradycja rodzin wielopokoleniowych i w jednym budynku mieszka często kilkanaście osób. Dzięki temu mam okazję doświadczyć życia rodzinnego z pierwszej ręki – i jest to jedno z najfajniejszych wydarzeń całej mojej podróży. Rodzina zbiera się w jednym z pokojów, siadamy na dywanie i rozpoczynamy ucztę. Nikogo nie dziwi moja obecność – Behnam oświadcza po prostu, że ma dziś gościa z Lachestanu (Lachestan to Polska po persku – warto zapamiętać). Herbata leje się strumieniami, jestem częstowany pomarańczami, bananami, jabłkami, rodzynkami. Behnam z kolegą grają koncert, potem zaczynają się tańce, w których też uczestniczę. Okazuje się, że można bawić się do białego rana bez kropli alkoholu.
Przez dwa kolejne dni oglądam Isfahan z Behnamem i jego uroczą siostrą Narges. Popularne powiedzenie w Iranie – „Isfahan wart jest pół świata” – ma w sobie coś z prawdy. Zwłaszcza wielki plac Naqsh-e Jahan w środku miasta, przy którym znajduje się pałac, dwa przepiękne meczety oraz bazar. Niezwykłe jest to, że reszta miasta zbudowana jest w taki sposób, żeby nie było jej widać z placu – kiedy stoi się na nim, widać tylko budynki, które są tuż obok oraz niebo. Niesamowite są też mosty, pod którymi toczy się rozrywkowe życie młodych ludzi – wieczorem robią ogromne wrażenie. Chłopaki spotykają się, palą fajki wodne, rozmawiają, podrywają dziewczyny, które spacerują nieopodal w małych grupkach. Czasami nawet grają na instrumentach i śpiewają – ale ostrożnie, żeby nie drażnić policji, która może w każdej chwili rozgonić towarzystwo ze względu na „nieobyczajność”.
W Isfahanie było bardzo miło, ale musiałem ruszać dalej na południe. Czekało mnie kolejne kilka godzin w autobusie, w drodze do Yazd, jednego z najstarszych miast w Iranie. Jest zbudowane na środku pustyni i przez część roku panują w nim nieznośne upały, co zmusiło mieszkańców do wymyślenia różnych bardzo interesujących sposobów na przetrwanie. W Yazd jest cała sieć podziemnych kanałów nawadniających, tak zwanych qanatów. Są też specjalne wieże, „wiatrołapy”, które dosłownie łapią każdy powiew wiatru i po schłodzeniu dostarczają go mieszkańcom – to rodzaj bardzo starożytnej klimatyzacji. Stare miasto zbudowane jest z gliny i słomy, co dodaje jeszcze bardziej surrealistycznego klimatu. Spacerując po Yazd czułem się jakbym wylądował na innej planecie i w jakiejś kompletnie innej epoce.
Yazd jest też najbardziej rozwiniętym miejscem pod względem turystyki – nigdzie w Iranie nie widziałem tylu ludzi z Zachodu. Myślę, że duży wpływ ma na to jedno miejsce – Silk Road Hotel, stary karawanseraj przerobiony na guesthouse. Kilka pokoi, świetna restauracja, dziedziniec z fontanną – idealne miejsce, żeby zrelaksować się po całym dniu eksplorowania starego miasta. Silk Road niestety jest też trochę ofiarą swojej popularności – w czasie lunchu jest tylu gości, że ciężko cokolwiek zamówić, a jedzenie do stolików przynoszą nie tylko kelnerzy ale nawet menedżer i właściciel hotelu – Ali. Ali to ciekawa postać – to on wymyślił to miejsce i doprowadził do jego popularności, w dużej mierze dzięki temu, że jest człowiekiem sympatycznym, życzliwym i dobrze mówiącym po angielsku. Mam wrażenie, że spędza w Silk Road 24 godziny na dobę. No ale dzięki temu interes kwitnie.
Przez hotel przewija się mnóstwo osób, mnie udaje się poznać sympatyczną parę z Anglii. Mają około 40 lat i od 21 miesięcy podróżują po świecie… na rowerach. Wyruszyli z Manchesteru, objechali Skandynawię, byli w Wilnie, wschodniej Polsce, na Słowacji, Bałkanach, w Grecji, Turcji, Gruzji, Armenii, Iranie, Pakistanie i Indiach. Teraz wrócili do Iranu, bo bardzo im się tutaj spodobało. Bardzo chwalą polską kuchnię (grzyby! pierogi!), polskie miasteczka (Kazimierz nad Wisłą i Zamość szczególnie przypadły im do gustu), narzekają tylko, że strasznie daliśmy się zwesternizować i że w Warszawie czuli się jak w zachodniej Europie. Bardzo cenią Iran właśnie za to, że mało kto mówi tu po angielsku i że można posmakować naprawdę innej kultury. No bo przecież jeśli wszędzie będzie się słuchać angielskiego rocka i oglądać amerykańskie filmy to świat zrobi się strasznie nudny. Mogę tylko dodać od siebie, że totalnie się z tym zgadzam.
Kolejnym punktem podróży był Shiraz – miasto poezji, pomarańczy i wina. Oczywiście obecnie o winie można zapomnieć, ale pomarańcze rosną wszędzie no i nie da się nie zauważyć takich miejsc jak mauzoleum Hafeza, jednego z najsłynniejszych perskich poetów. Kiedy wjeżdża się z pustyni w żyzną, zieloną dolinę, w której znajduje się Shiraz, ma się wrażenie, że to zupełnie inny kraj, coś w rodzaju irańskiej Hiszpanii. Na ulicach miast panuje znacznie większa swoboda, króluje moda, fantazyjne fryzury chłopaków, wyzywający makijaż dziewczyn, dużo par chodzi za rękę. Byłem nawet w czymś w rodzaju nielegalnej knajpy, bez alkoholu co prawda, ale za to z dziewczynami palącymi papierosy, parami przytulającymi się na kanapach i klimatem niebezpiecznej wolności. Kilka rozmów z lokalnymi studentami pokazało jednak, że tak różowo nie jest. Mułłowie mają do dyspozycji tajną policję, która szpieguje i zbiera informacje. Jeden chłopak opowiedział mi, że pojechał pewnego dnia na demonstrację antyrządową do Teheranu i następnego dnia dostał sms z nieznanego numeru o treści: „Wiemy, że dnia 10 stycznia tego roku byłeś na imprezie, gdzie pito alkohol. Lepiej dwa razy się zastanów zanim znowu pojedziesz na jakąkolwiek demonstrację, bo możesz mieć poważne problemy”.
W Shiraz poznałem też kilku obcokrajowców. Najciekawszą postacią był Bob z Australii. Ma około 60 lat, mieszka sobie w małej wsi w okolicach Melbourne, a kiedy mu się nudzi wsiada w samolot linii Air Asia i włóczy się po Indiach, Tajlandii czy Malezji. Ma setki świetnych historii do opowiedzenia, rzekomo pił wodę z Gangesu oraz uważa, że przeżył życie w najlepszy możliwy sposób i gdyby ktoś go za chwilę zastrzelił, to nie miałby z tym żadnego problemu. Pewnego dnia przyniósł z targu oliwki z miodem, piklowane kwiaty czosnku (nie wiedzieliście, że jest coś takiego? ja też nie wiedziałem) oraz świeży chleb. Zaparzyliśmy do tego mnóstwo herbaty i zrobiła się impreza prawie do samego rana – oczywiście bez grama alkoholu. Nasi irańscy przyjaciele opowiadali jak im się ciężko żyje w teokratycznym państwie, nastroje zrobiły się rewolucyjne, mam nadzieję, że nikt w towarzystwie nie był z tajnej policji, he he.
Po dwóch tygodniach konsekwentnego zapuszczania się coraz bardziej na południe, przyszedł czas powrotu na północ. W Shiraz dokonałem jeszcze operacji przedłużenia wizy – można zrobić to w specjalnym urzędzie do spraw obcych (Immigration Office for Aliens). Teoretycznie wizy otrzymanej na lotnisku nie wolno przedłużać, ale jak to w Iranie bywa – są rzeczy, których nie wolno, ale można. Wymaga to specjalnej rozmowy z oficerem policji, który zadaje różne trudne pytania (wszak mogę być szpiegiem). Tym razem rozmowa nie była trudna – pan policjant z wielkim uśmiechem powiedział tylko „Polska? Bolek i Lolek! Very good!”. Z odnowioną wizą wsiadłem na pokład samolotu lokalnych linii Iran Aseman Airlines i wyruszyłem z powrotem do Teheranu.
Ponieważ Teheran nie jest moim ulubionym miejscem na świecie, ruszyłem na północ Iranu, do prowincji Gilan. Region ten zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Zielone pagórki, drewniane wioseczki, prości rolnicy, babki w chustach identycznych jakie noszą starsze kobiety w Polsce – po prostu rustykalna sielanka. W tym regionie ludzie podobno standardowo dożywają ponad setki a był nawet taki zawodnik, który dożył 150 lat. Kuchnia jest inna niż na południu – mniej kebaba, więcej świeżych warzyw i zaporowe ilości czosnku. Być może ten czosnek stanowi sekret długowieczności. W Gilan znajduje się też jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałem w życiu – położona w górach wioska Masuleh. Ludzie mieszkają tam od tysiąca lat, a domy wybudowane są na zboczu góry w taki sposób, że dachy budynków na dole stanowią podwórka domów górnych. Wszystko skąpane jest w zieleni, unosi się delikatna mgła i ma się wrażenie, że całe otoczenie znajduje się w kompletnie innej rzeczywistości.
Nie wiem na czym to polega, ale panuje tu też zdecydowanie bardziej zrelaksowana atmosfera niż na południu – nie tylko powietrze jest świeże, ale również w relacjach międzyludzkich czuć większy powiew wolności. W Rasht, stolicy prowincji, zatrzymałem się u Milada, który jest klasycznym bon-vivantem – ma 31 lat ale wciąż mieszka z rodzicami i bynajmniej nie planuje życiowej stabilizacji. Pracuje jako grafik komputerowy, jednoznacznie deklaruje się jako niewierzący i głównie interesują go podróże i dziewczyny. Jeździmy bardzo szybko po mieście samochodem, co chwilę spotykając jakichś jego znajomych bądź znajome, wpadając do knajpek na herbatę albo po prostu spacerując po centrum Rasht. Wszyscy jego kumple są przystojni, dobrze ubrani i mają bardzo podobny światopogląd. Dziewczyny, z którymi się spotykamy są piękne, młode i ewidentnie niespecjalnie przejmują się religijnymi przykazaniami islamu. Poszliśmy też razem na koncert muzyków z undergroundowej sceny z Rasht – granie zachodniej muzyki jest oczywiście w Iranie nielegalne, więc wszystko było top secret. Za takie granie można pójść do więzienia – i to nie jest żart. Zespoły zaskakująco dobre, totalnie na czasie, w repertuarze oprócz własnych piosenek miały też covery takich formacji jak Grizzly Bear – szczerze mówiąc nie spodziewałem się tego po Iranie.
Dwa lata później wróciłem do Iranu. Znowu odwiedziłem Gilan i dotarłem wreszcie na brzeg Morza Kaspijskiego. Byłem też w irańskim Kurdystanie, gdzie na kilka dni zamieszkałem w mieście Sanandaj u pewnego sympatycznego Kurda o imieniu Naseh. Naseh woził mnie autem po całym regionie, pokazał wiele wiosek, do których raczej nie trafił żaden turysta, oraz karmił wybornymi daniami gotowanymi przez jego żonę. Kolejny raz czułem się bardzo dobrze, jedynie przykro mi było, że wciąż tak trudno jest Irańczykom żyć we własnym kraju. Izolacja i sankcje narzucone przez rząd USA powodują, że państwo nie może się rozwijać, a lokalna waluta ma tak niską wartość, że większości osób nie stać na wyjazd zagraniczny.